Liczba zamkniętych osiedli mieszkaniowych powiększa się w błyskawicznym tempie. Szczególnie w Ameryce, uznawanej skądinąd za jeden z najbardziej tolerancyjnych i otwartych krajów świata. Dziś do strzeżonych osiedli lgną również Polacy. Dlaczego tak bardzo chcemy się grodzić?
W Nowym Jorku podobno każdy czuje się, jak u siebie. Mieszkańcy Stanów Zjednoczonych, zawsze chętni do pogawędki, uchodzą przecież za jeden z najbardziej komunikatywnych narodów. Tym trudniej uwierzyć w tempo, w jakim wzrasta w Ameryce liczba mieszkańców zamkniętych osiedli. Jeszcze w 1995 roku były ich 4 miliony, trzy lata później – 16 milionów. Choć w kontekście dzielnic z kontrolowanym dostępem padają słowa snobizm i dyskryminacja, te niczym magnes bez przerwy przyciągają kolejnych mieszkańców.
Strach, snobizm i pieniądze najczęściej prowadzą za bramy
Rosnąca liczba zamkniętych osiedli nie przesądza jeszcze o niczym. Może być zarówno modą na zawiązywanie wspólnot (wszak to „osiedla”), jak i wyrazem dążenia do izolacji (bo przecież „zamknięte”). Socjologowie z największym zaciekawieniem przyglądają się rozwojowi grodzonych osiedli i jak z pamięci recytują przyczyny popularności tego zjawiska.
Pierwszym jest strach. Fizyczne atrybuty zamkniętych osiedli – bramy, mury czy płoty – dowodzą podstawowej obawy człowieka – o bezpieczeństwo swoje, bliskich i własnego majątku. Stąd akceptacja dla wideodomofonów, monitoringu i służb ochroniarskich przy wejściach do tzw. security zones (stref bezpieczeństwa). Dr Jacek Gądecki zajmujący się naukowo tematem zamkniętych osiedli, stawia w swojej książce pytanie, czy aby z oryginalnej nazwy gated community (znaczy tyle, co “odgrodzona społeczność”) na pierwszy plan znacznie bardziej niż community (społeczność) nie wybija się dziś gated (zamknięta). Idea gromadzenia w jednym miejscu społeczności pod jakimś względem do siebie podobnych rozbiła się o ostre kanty rzeczywistości. To nie wspólne cele, ale obietnica bezpieczeństwa sprowadza dziś mieszkańców na zamknięte osiedla.
Według tegorocznego badania CBOS-u, 86 proc. Polaków uważa miejsce, w którym mieszka za bezpieczne i spokojne. Nie wszyscy trafiają więc na zamknięte osiedla ze strachu. Wielu po prostu utożsamia te dzielnice z wyższym standardem nieruchomości i przydatnymi udogodnieniami dla mieszkańców. O osiedlach budowanych z tą myślą mówi się leisure communities (od ang. leisure – rozrywka, czas wolny). O ile place zabaw czy skwery do wspólnego grillowania nie są dziś na osiedlach deweloperskich niczym nowym, o tyle korty tenisowe, pola golfowe, aquaparki, centra wellness czy ścieżki do joggingu na wyłączność to rozwiązania nadal dostępne tylko w niektórych mieszkaniowych ofertach deweloperów.
Tam, gdzie cena za dodatkową wygodę jest odpowiednio wysoka, a dostęp stosownie kontrolowany, z lubością osiedlają się najzamożniejsi. Prestiżowe zamknięte osiedla mieszkaniowe (tzw. prestige communities) powstają w największych miastach i są schronieniem dla gwiazd, znanych biznesmenów lub po prostu dla najbogatszych.
Osiedla zamknięte prócz tego, że budowane jako twierdze lub oznaki prestiżu, są często dedykowane ściśle określonym grupom klientów (tzw. dedicated communities). Tym samym mamy osiedla wyłącznie dla imigrantów, tylko dla seniorów, dla celebrytów, dla rodzin z osobami niepełnosprawnymi itd. Przebywanie w gronie sobie podobnych ma być najprostszym sposobem na to, by czuć się jak u siebie. Tymczasem granica dzieląca komfort od niezdrowej społecznej segregacji wielu wydaje się bardzo płynna.
Strony: 1 2
Zaloguj się Logowanie